Opowieści o 12 miesiącach

  • Rozpoczynający wątek Heliodus
  • Data rozpoczęcia
Status
Zamknięty.

DeletedUser

Guest
Styczeń

Choć mróz w koło okna kwieciem białym przyozdabiał, choć śnieg leżał na ziemi, a gałęzie drzew uginały się pod jego ciężarem, to on się cieszył. Szedł lekko przygarbiony, w ręku trzymał długą, ozdobną laskę, niczym pastorał jakowy. Co nią poruszył, to mróz się słał po świecie, co nią potrząsnął, to śnieg z nieba sypał. A czasami lubił sobie porządnie dmuchnąć. Wiatr wtedy zrywał się potężny, śnieg podnosił się z ziemi, a zaspy tworzył potężne. Gdy już staruszek wykonał swe dzieło, ogarniał je swoim wzrokiem. Patrzył w koło, czy aby wszystko jest białe.
Taki był Styczeń. Ubrany w długi, biały płaszcz, korona srebrzysta zdobiła jego siwy włos. Stał dumnie, lekko przygarbiał swoją sylwetkę, a oczy niebieskie aż do bólu, szkliły się perłami. Szata zdobiona we wspaniałe wzory przydawała Styczniowi wspaniałego i dostojnego wyglądu. On był panem, on tu rządził, jakby to rzec, wymiatał. I w rzeczy samej wymiatał. Lud wszelaki umykał z ulic swych miast do domów, zwierz się krył po dziuplach i norach, niewiasty skrywały się w ramionach u kochanków swoich, a kochankowie szukali ciepła w ich ramionach. Bo Styczeń nie lubił żartować.
Aż dzień nastał taki, gdy wszyscy poczęli straszelnie narzekać i złorzeczyć Styczniowi. Niosły się echem słowa skargi na silny mróz, na śnieg zawalający drogi, na wietrzysko zamiecie niosące. Nie było jednego człowieka, który by Styczniowi ciepłe słowo zanosił w podzięce za biel zimy. Narzekali i młodzi i starzy, włodarze i mieszczanie, jęczeli bogaci i biedni płakali. Bo tak bardzo marzli. Opału już w lasach nie stało, opuszczenie domostwa na dłuższy czas kończyło się zamarznięciem. Bo tego roku Styczeń okazał wyjątkową siłę i potęgę.
Usiadł sobie na wzgórzu i wsłuchał się w słowa tej ludzkiej skargi. Szukał daremnie jednego życzliwego słowa pod swoim adresem, ale daremny to był trud. Zmartwił się tym wielce, smutkiem lice się jego okryły, z oczu potoczyły się brylantowe łzy. Posmutniał bardzo. Postanowił nie wracać tutaj. Wziął swoją laskę w rękę i uszedł daleko, w grocie na dalekiej Północy się skrył i zasnął kamiennym snem, by się za lata dwa dopiero wzbudzić.
Minął rok cały od tamtego dnia, znów Styczeń nastał, lecz daremnie lud śniegu wypatrywał, daremnie mrozu i wiatru szukał w polu. Stycznia mroźnego jak nie było, tak nie było. Bo zasnął on przecież kamiennym, mroźnym snem, zabierając ze sobą mróz, śnieg i wiatr.
Znów lud począł narzekać na aurę. Wszelakie zarazki się mnożyły po świecie, choróbska się niosły od wschodu po zachód, od północy, po południe. Kwiecie w środku miesiąca poczęło wydawać pączki. A narody daremnie Stycznia mroźnego wołały.
Styczeń ich nie słyszał. Spał i śnił o... lecie.
 
Ostatnio edytowane przez moderatora:

DeletedUser

Guest
Bardzo fajna opowieść, czekam na dalsze miesiące.
 

DeletedUser

Guest
Luty


Spał w swojej jaskini mocno i nic nie zakłócało mu snu. Śniło się, że chodzi po kwiecistych łąkach, gdzie rzeka wartko płynie, gdzie drzewo owoc swój wydaje. Śnił o lecie gorącym, o plażach piaszczystych nad morzem błękitnym, niczym Adriatyk. Przechadzał się po świecie, kosztował winnego grona, owocu soczystego...
- Wstawaj, czas już na twoją wędrówkę. - Poczuł, że ktoś nim potrząsa. Zerwał się na równe nogi, jakby coś się stało. Przetarł zaspane oczy swe, wyjął z kącików oczu dwie ropki. Teraz kulał je bezwiednie w palcach. Dojrzał obok postać tajemną. Rozpozna ją. To był Styczeń. Patrzył się na niego, jak na nieziemskie zjawisko.
- Przestań kulać te ropki w paluchach, czas twój już nadszedł. doprowadź się do ładu, ogarnij się i idź na świat.
Dopiero teraz Luty zrozumiał co się stało. Ukulane ropki z oczu szybko znalazły się na podłodze. Rozejrzał się po jaskini, wreszcie wyszedł na zewnątrz jamy. Przemył swe lice śniegiem. teraz już czuł się całkiem świeżo. Kątem oka dojrzał, jak brat Styczeń kładzie się do ciepłego jeszcze łóżka. Ona zaś ruszył w swoją doroczną wędrówkę po ziemi. Był bardzo zły, że on najkrócej ze wszystkich braci wędruje po świecie. Miał do nich o to wielki żal. W dodatku co cztery lata, mógł chodzić jeden dzień dłużej. Dobrze wiedział, że zasłużył na tę karę, którą musi ponosić do końca świata i jeden dzień dłużej.
Dawno temu to było, gdy bracia dopiero poznawali świat. Każdy miał swoich 30 lub 31 dni. On chciał być dłużej na świecie i natenczas przepadł niczym kamień w wodę. Szukano go długo. Marzec z nim chodził po świecie, potem Kwiecień, Maj. Rok szukał zaginionego Lutego, a tego jak nie było, tak nie było. Nikt nie mógł go odnaleźć. Aż dopiero Sierpień, gdy wyszedł na swoją wędrówkę, znalazł go. Sypał śniegiem, mroził, choć nie po temu był czas. Rok bardzo się zdenerwował. Nie było przebóg, gdy Luty musiał wysłuchać reprymendy ojcowskiej. Na koniec Rok rzekł do niepokornego syna.
- Od tej pory będziesz miał krótszy czas swojej wędrówki od swoich braci. Będziesz wędrował po ziemi tylko 28 dni, nie więcej.
- Przebacz mi ojcze, - rzekł Luty - zrobiłem źle. Nie powtórzy się to. Daj mi szansę. Nie każ mnie tak srodze.
Ojciec miał czułe serce, kochał swoich synów mocno i aż serce mu się krajało, gdy musiał któregoś karać. Serce mu zmiękło na łzy Lutego, więc zdecydował.
- Dobrze, ulżę twojej karze synu. Co cztery lata będziesz wędrował po świecie przez 29 dni, i to jest moja ostateczna decyzja synu...
- Ależ Maj, Kwiecień, Grudzień... oni mogą tak długo wędrować...
- Dosyć synu!!! Zdecydowałem.
- Ależ...
- Jeszcze słowo, a skrócę czas twej wędrówki do 20 dni. Chcesz tego?
Luty spuścił głowę nisko i już bez słowa przyjął ojcowską karę. Od tamtego czasu wędruje tylko przez 28 dni, a raz na cztery lata dane mu jest chodzić dzień dłużej. Tak się kończy nieposłuszeństwo skierowane przeciw prawu Roku.
Wyszedł więc teraz Luty na swą doroczną wędrówkę, śniegiem sypnął obficie, mrozem okrasił świat cały, ku uciesze ojca. I nigdy już mu w myśli nie postało, by swą wędrówkę przedłużyć o jedną nawet minutę.
 

DeletedUser

Guest
Marzec

Marzec


I właśnie nadeszło to "wkrótce". Czas najwyższy był po temu, bo Luty już począł walczyć z pokusą przedłużenia sobie wędrówki na ziemi. To by Elitedowi i Annaelowi tyłki przymarzły, palce ich by zesztywniały i minusów by dawać bezsensownych nie mogli. Ale na szczęście Luty opuścił już ziemię, do snu się kładąc rocznego. Nim do snu ruszył, obudził następnego w kolejce brata.
Marzec wstał ze swego posłania i oczki swe przetarł ze snu, obmył się w śnieżnej, wiosennej wodzie i wyszedł z groty. Jeszcze się upewnił, czy Luty już zasnął. Nie było wątpliwości po temu. Spał kamiennym snem. Teraz dopiero wziął się za czynienie aury na świecie. A miał wiele do zrobienia. Łąki pokryte były jeszcze lodem, drzewa oszronione, mróz wciąż czynił spustoszenie. Żadne nasionko nie chyliło się ku słońcu, żaden uśpiony kwiatuszek nie unosił swej główki pąków. Każda roślinka kryła się ciągle pod grubą warstwą śniegu.
Ogarnął to wszystko Marzec swoim wzrokiem, a wyszedł na łąki białe. Co ręką ruszył, to cieplejszy powiew wiatru za nim szedł, tu sypnął zielenią, tam czernią, już pierwszy kwiat się pojawiał wiosenny, ciągle niedojrzały. Nieśmiało przebiśnieg bielą swoją przebijał śnieg ostatni. Bo Marzec ostro wziął się do pracy tego roku. Słońce w tej pracy sprzymierzeńcem mu było. Dzień się wydłużał, noc skracała, woń czarnej ziemi niosła się po polach. Oddychała ta ziemia rolnicza, uwolniona od lodu i śniegu, czekając siewcy. Podtopione pola wsiąkały ostatki śniegowych wód. Odkrywały się spod śniegu i mrozu.
Zatoczył Marzec rękoma krąg na niebie, a pojawiły się na nim powracające z dalekiego Południa jaskółki i bociany. Dosyć te nasze ptaszęta miały Libijskich klimatów, zapragnęły rychłego powrotu na swe rodzime pola, czyniły to z radością i nadzieją, zostawiając daleki, południowy kraj pogrążony wojną. Dojrzały jak Marzec czyni ruch rękoma i za nim podążyły. Klucze dzikich gęsi po niebie przetaczały się nad Rzeczpospolitą, kurs obierając na Północ.
Gdy już ziemia uwolniona od śniegu została, gdy jego resztki spłynęły do strumyków, rzek i jezior, gdy ostatni bałwan roztopionym został, Marzec wziął się za swoje kluczowe dzieło. Stanął twarzą do Bieguna Północy i jął dmuchać w tę stronę swym lekko ogrzanym powietrzem. Słońce dopełniło reszty. Świat zazielenił się, a łąki, ogrody, sady zaświeciły kwieciem wiosennym. Powietrze się lżejsze uczyniło. Przyjemne ciepło szło przez miasta, pola i wsie. Nawet halny w Tatrach do groty rycerskiej uciekł, by schronić się przed Marcem.
Bo Marzec nie żartował nigdy, jeśli złym humorem był obdarzon, to niósł jeszcze w dłoniach resztki zimy, potrafił nawet przymrozić solidnie. Więc wszyscy ludzie i zwierzęta wszelakie, starały się nie dokazywać jemu. Każdy przecież miał dosyć zimy. Zajączek z norki nieśmiało wiosny wyglądał, wilk ze swymi kłami węszył za wiosną, sarna w lesie szukała pierwszych źdźbeł trawy marcowej. Czyż zatem dziwić się, że lud wszelaki Marcowi był przychylnym?
Ale nastał dzień, gdy Kornelia imieniny obchodziła, dzień 31 marca. Tego dnia ów syn Roku, odchodził na swój roczny odpoczynek. Raz jeszcze ogarnął wzrokiem swe dzieło, uradował się, bo to co uczynił, było dobre. Ludzie się radowali, zwierzęta hasały, kwiaty kwitły, ptactwo niosło się po niebie, a bociany przynosiły dzieci rodzinom bezdzietnym, obciążając tym samym budżet państwa. Narażali kraj swój na wzmożone wypłaty becikowego. Bo w marcu miłość wybuchała ze wzmożoną siłą. Nawet Miłośnik Pióra i Annael, stali się lepsi dla Europeusa, bo ich serca nasyciła wiosenna, marcowa miłość.
 
Status
Zamknięty.
Do góry