DeletedUser
Guest
Styczeń
Choć mróz w koło okna kwieciem białym przyozdabiał, choć śnieg leżał na ziemi, a gałęzie drzew uginały się pod jego ciężarem, to on się cieszył. Szedł lekko przygarbiony, w ręku trzymał długą, ozdobną laskę, niczym pastorał jakowy. Co nią poruszył, to mróz się słał po świecie, co nią potrząsnął, to śnieg z nieba sypał. A czasami lubił sobie porządnie dmuchnąć. Wiatr wtedy zrywał się potężny, śnieg podnosił się z ziemi, a zaspy tworzył potężne. Gdy już staruszek wykonał swe dzieło, ogarniał je swoim wzrokiem. Patrzył w koło, czy aby wszystko jest białe.
Taki był Styczeń. Ubrany w długi, biały płaszcz, korona srebrzysta zdobiła jego siwy włos. Stał dumnie, lekko przygarbiał swoją sylwetkę, a oczy niebieskie aż do bólu, szkliły się perłami. Szata zdobiona we wspaniałe wzory przydawała Styczniowi wspaniałego i dostojnego wyglądu. On był panem, on tu rządził, jakby to rzec, wymiatał. I w rzeczy samej wymiatał. Lud wszelaki umykał z ulic swych miast do domów, zwierz się krył po dziuplach i norach, niewiasty skrywały się w ramionach u kochanków swoich, a kochankowie szukali ciepła w ich ramionach. Bo Styczeń nie lubił żartować.
Aż dzień nastał taki, gdy wszyscy poczęli straszelnie narzekać i złorzeczyć Styczniowi. Niosły się echem słowa skargi na silny mróz, na śnieg zawalający drogi, na wietrzysko zamiecie niosące. Nie było jednego człowieka, który by Styczniowi ciepłe słowo zanosił w podzięce za biel zimy. Narzekali i młodzi i starzy, włodarze i mieszczanie, jęczeli bogaci i biedni płakali. Bo tak bardzo marzli. Opału już w lasach nie stało, opuszczenie domostwa na dłuższy czas kończyło się zamarznięciem. Bo tego roku Styczeń okazał wyjątkową siłę i potęgę.
Usiadł sobie na wzgórzu i wsłuchał się w słowa tej ludzkiej skargi. Szukał daremnie jednego życzliwego słowa pod swoim adresem, ale daremny to był trud. Zmartwił się tym wielce, smutkiem lice się jego okryły, z oczu potoczyły się brylantowe łzy. Posmutniał bardzo. Postanowił nie wracać tutaj. Wziął swoją laskę w rękę i uszedł daleko, w grocie na dalekiej Północy się skrył i zasnął kamiennym snem, by się za lata dwa dopiero wzbudzić.
Minął rok cały od tamtego dnia, znów Styczeń nastał, lecz daremnie lud śniegu wypatrywał, daremnie mrozu i wiatru szukał w polu. Stycznia mroźnego jak nie było, tak nie było. Bo zasnął on przecież kamiennym, mroźnym snem, zabierając ze sobą mróz, śnieg i wiatr.
Znów lud począł narzekać na aurę. Wszelakie zarazki się mnożyły po świecie, choróbska się niosły od wschodu po zachód, od północy, po południe. Kwiecie w środku miesiąca poczęło wydawać pączki. A narody daremnie Stycznia mroźnego wołały.
Styczeń ich nie słyszał. Spał i śnił o... lecie.
Choć mróz w koło okna kwieciem białym przyozdabiał, choć śnieg leżał na ziemi, a gałęzie drzew uginały się pod jego ciężarem, to on się cieszył. Szedł lekko przygarbiony, w ręku trzymał długą, ozdobną laskę, niczym pastorał jakowy. Co nią poruszył, to mróz się słał po świecie, co nią potrząsnął, to śnieg z nieba sypał. A czasami lubił sobie porządnie dmuchnąć. Wiatr wtedy zrywał się potężny, śnieg podnosił się z ziemi, a zaspy tworzył potężne. Gdy już staruszek wykonał swe dzieło, ogarniał je swoim wzrokiem. Patrzył w koło, czy aby wszystko jest białe.
Taki był Styczeń. Ubrany w długi, biały płaszcz, korona srebrzysta zdobiła jego siwy włos. Stał dumnie, lekko przygarbiał swoją sylwetkę, a oczy niebieskie aż do bólu, szkliły się perłami. Szata zdobiona we wspaniałe wzory przydawała Styczniowi wspaniałego i dostojnego wyglądu. On był panem, on tu rządził, jakby to rzec, wymiatał. I w rzeczy samej wymiatał. Lud wszelaki umykał z ulic swych miast do domów, zwierz się krył po dziuplach i norach, niewiasty skrywały się w ramionach u kochanków swoich, a kochankowie szukali ciepła w ich ramionach. Bo Styczeń nie lubił żartować.
Aż dzień nastał taki, gdy wszyscy poczęli straszelnie narzekać i złorzeczyć Styczniowi. Niosły się echem słowa skargi na silny mróz, na śnieg zawalający drogi, na wietrzysko zamiecie niosące. Nie było jednego człowieka, który by Styczniowi ciepłe słowo zanosił w podzięce za biel zimy. Narzekali i młodzi i starzy, włodarze i mieszczanie, jęczeli bogaci i biedni płakali. Bo tak bardzo marzli. Opału już w lasach nie stało, opuszczenie domostwa na dłuższy czas kończyło się zamarznięciem. Bo tego roku Styczeń okazał wyjątkową siłę i potęgę.
Usiadł sobie na wzgórzu i wsłuchał się w słowa tej ludzkiej skargi. Szukał daremnie jednego życzliwego słowa pod swoim adresem, ale daremny to był trud. Zmartwił się tym wielce, smutkiem lice się jego okryły, z oczu potoczyły się brylantowe łzy. Posmutniał bardzo. Postanowił nie wracać tutaj. Wziął swoją laskę w rękę i uszedł daleko, w grocie na dalekiej Północy się skrył i zasnął kamiennym snem, by się za lata dwa dopiero wzbudzić.
Minął rok cały od tamtego dnia, znów Styczeń nastał, lecz daremnie lud śniegu wypatrywał, daremnie mrozu i wiatru szukał w polu. Stycznia mroźnego jak nie było, tak nie było. Bo zasnął on przecież kamiennym, mroźnym snem, zabierając ze sobą mróz, śnieg i wiatr.
Znów lud począł narzekać na aurę. Wszelakie zarazki się mnożyły po świecie, choróbska się niosły od wschodu po zachód, od północy, po południe. Kwiecie w środku miesiąca poczęło wydawać pączki. A narody daremnie Stycznia mroźnego wołały.
Styczeń ich nie słyszał. Spał i śnił o... lecie.
Ostatnio edytowane przez moderatora: